Dzisiaj:
Środa, 8 maja 2024 roku
Dezyderii, Marka, Michała, Piotra, Stanisława

Uriah Heep Live

28 stycznia 2013 | Brak komentarzy

W styczniu mija 40 lat od czasu, kiedy w Birmingham zarejestrowano materiał na koncertową płytę zespołu Uriah Heep. Ten podwójny album należy w historii rocka do najważniejszych nagranych na żywo.

Pamiętam, że gdy byłem nastolatkiem nieco obciachowe było przyznawanie się do tego, że jest się fanem Uriah Heep. Tak do końca nie wiem z czego to wynikało. Być może z pewnej wtórności zespołu wobec dokonań Deep Purple, może też ze zdecydowanie mniejszej wyrazistości w porównaniu do Led Zeppelin czy Black Sabbath.

Najoględniej jednak wynikało z niezbyt oryginalnego repertuaru i pewnie też z tego, że Uriah Heep nie byli arcymistrzami hard rockowego rzemiosła. Co by jednak nie mówić, zespół przynajmniej z kilku powodów zapisał się w historii rocka, a płyta Live należy z pewnością do udanych.

Warto przypomnieć, że swą nazwę grupa zaczerpnęła z powieści Charlesa Dickensa – David Copperfield. W 1970 roku obchodzono setną rocznicę śmierci pisarza i prawdopodobnie dlatego Gerry Bron, późniejszy opiekun Uriah Heep, zasugerował formacji taki właśnie szyld.

Album Uriah Heep Live został zarejestrowany w dwa miesiące po wydaniu piątej płyty – The Magician’s Birthday, która – zdobywając w USA tytuł złotej i sprzedając się w świecie w ilości 2 500 000 egzemplarzy – ugruntowała pozycję zespołu w gronie hardrockowej czołówki.

Na okładce albumu Live znalazła się informacja, że materiał został nagrany podczas trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii, późniejsze źródła donosiły jednak, że dotyczył występów tylko w Birmingham. Zresztą, mniejsza o to. Istotne było to, że płyta mogła się podobać także i tym, którzy specjalnie w dokonaniach zespołu nie gustowali.

Cała pierwsza strona pierwszego krążka to zwarte, solidne, porządnie zagrane, przyzwoite hardrockowe numery. Stronę otwierał Sunrise – pochodzący ze wspomnianej piątej płyty, do dziś pozostający w żelaznym repertuarze zespołu. Potem, także z The Magician’s Birthday, rock and roll – Sweet Lorraine. Niby nic oryginalnego, nie ukrywam jednak, że zawsze go lubiłem. Potem następował Traveller In Time i jako zwieńczenie tej części albumu – jeden z najbardziej rozpoznawalnych numerów grupy – Easy Livin’ , pochodzący z czwartego, sprzedanego w ilości 3 milionów egzemplarzy albumu – Demons And Wizards. Tu akurat nie był tak czysty i zgrabny jak w wersji studyjnej, ale w gruncie rzeczy brzmiał zupełnie przyzwoicie.

Druga płyta dopełniona przez Teras In My Eyes zawierała opus magnum zespołu, czyli kompozycję July Morning. Ten, jak chcą niektórzy, progrockowy utwór to niewątpliwie ulubione dzieło dzieciaków z tamtych lat. Kompozycja klawiszowca Kena Hensleya i wokalisty Davida Byrona – wydana na płycie Look At Yourself oraz, co ciekawe, również na singlu (sic!) – była w tamtych latach stawiana w jednym rzędzie z Child In Time Deep Purple czy Stairway To Heaven Led Zeppelin. Czas nieco te ocenę zweryfikował, ale nie umniejsza to faktu, że numer swoją nieodpartą urodę posiada do dziś.

Na pierwszej stronie drugiego krążka przykuwał uwagę utwór Gypsy, zagrany w wersji ponad trzynastominutowej, będący zarazem najdłuższym kawałkiem na całym albumie. Po nim brzmiał Circle Of Hands – zbudowany zaledwie na pięciu akordach, ale w tamtym czasie należący do każdej koncertowej setlisty zespołu.

Wreszcie czwarta strona, albo, jak kto woli, druga drugiej płyty. Wypełniły ją tytułowe utwory z płyt Look At Yourself oraz The Magician’s Birthday .Ten drugi zabrzmiał zaledwie w maleńkim fragmencie. Zapowiedzią szalonego rockandrollowego finału był utwór Love Machine zagrany i zaaranżowany w klimacie Easy Livin’, co prawda wcześniejszy od niego, ale świadczący o pewnym powielaniu pomysłów. Wreszcie zwieńczenie całości, ukłon w stronę pionierów rock and rolla, czyli ponad ośmiominutowa mieszanka, na którą złożyły się Roll Over Beethoven, Blue Suede Shoes, Mean Woman Blues, Hound Dog, At The Hop oraz Whole Lotta Shakin’ Goin’ On. Przyznam, że jako dzieciak bardzo lubiłem ten finał. Zresztą pozostało tak do dziś.

W ubiegłym roku Uriah Heep po raz kolejny gościli w Polsce, z pierwotnego składu pozostał jedynie Mick Box. Nie ukrywam, że koncert w Dolinie Charlotty wypadł raczej słabiutko, a ze sceny zalatywało jakimś muzycznym „enerdowem”, a przecież cztery dekady wcześniej zespół triumfował. Ukuto nawet termin – heepsteria. Określać miał reakcję publiczności podczas koncertów grupy, a jednocześnie mówił o jej szalonej popularności. Niestety, po odejściu w 1976 roku wokalisty i współzałożyciela bandu – Davida Byrona (zmarł 9 lat później) Uriah Heep nigdy już nie wrócili do hardrockowej czołówki.

Krzysztof Borowiec


Skomentuj (komentując akceptujesz regulamin)