Dzisiaj:
Czwartek, 28 marca 2024 roku
Aniela, Antoni, Jan, Krzesisław, Sykstus

Wywiad z prof. Andrzejem Maciejczakiem

14 sierpnia 2017 | komentarze 2

Profesor Andrzej Maciejczak należy do najwybitniejszych polskich neurochirurgów. Posiada tytuł naukowy profesora, który otrzymał w 2015 roku z rąk ówczesnego Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego.

Ten wybitny człowiek wykonuje jedne z najbardziej skomplikowanych operacji neurochirurgicznych w kraju, a chorzy, aby zostać właśnie jego pacjentami przyjeżdżają nawet z najdalszych zakątków Polski.

– Panie Profesorze jaka była Pańska najtrudniejsza operacja?

Chyba żaden chirurg nie ma tej jednej najtrudniejszej operacji. Każda może być trudna w jakimś fragmencie, niekoniecznie w całości i mogę powiedzieć, że trudne momenty w jednej „łatwej” operacji mogą równoważyć trudne chwile w innej teoretycznie dużo trudniejszej. Chirurgia jest zawodem, w którego wykonywaniu zaprzęga się przy stole operacyjnym nie tylko wysiłek fizyczny: stanie w niewygodnej, jednostajnej, monotonnej pozycji, ale także cały obciążenie psychiczne w postaci stale napiętej uwagi, zmysłów i towarzyszącym im stresowi. Tak jest nawet wtedy, jeżeli ktoś pracuje 30 lat jako chirurg. Każda operacja jest zupełnie inna niż poprzednia. Choć wyglądają podobnie to jednak nie przebiegają tak samo i zawsze czyhają te same niebezpieczeństwa i powikłania, które mogą się przydarzyć, jeżeli chirurg na moment zapomni, że każdą ma wykonywać z taką uwagą i zaangażowaniem, jakby ją robił po raz pierwszy. Z taką samą atencją i takim samym namaszczeniem.

Jak pani pyta o najtrudniejszą to przypominam sobie, raczej w formie dykteryjki, operację bardzo trudnego nowotworu kości krzyżowej. Choć wtedy nie było mi do śmiechu. Wiedziałem, że operacja niesie ze sobą dużą utratę krwi o czym chory i jego rodzina zostali uprzedzeni. Co więcej powiedziałem, że może się też zdarzyć, że nie będziemy w stanie opanować krwawienia i może skończyć się to źle, ze zgonem na stole operacyjnym włącznie. Rzeczywiście było ciężko. Krwawienie było gigantyczne i był to swego rodzaju dramatyczny wyścig: albo usunę całkowicie guza i krwawienie zatrzyma się, albo nim go usunę on wykrwawi chorego na śmierć. W miarę jak krwawienie było coraz większe do moich uszów dobiegała nerwowa krzątanina ze strony anestezjologów. Spadki ciśnienia, przetaczanie krwi, potem przyjście drugiego i kolejnego anestezjologa, wszystko to słyszałem mając wzrok utkwiony w polu operacyjnym. Już wiem, że nie jest dobrze. I nagle słyszę najgorsze ze strony anestezjologów: mówią żebyśmy obrócili na plecy leżącego na brzuchu chorego i go reanimowali. Ale jak? Olbrzymia rana operacyjna na plecach jest otwarta. Mogę tylko upakować ją gazą i odwrócić chorego. Już niemal obracaliśmy chorego gdy anestezjolog raczej zrezygnowanym głosem powiedział: „to już zaszywajcie”. Intensywne krwawienie ustało, krew leniwie spływała do rany, tak jak by ciśnienie tętnicze było już szczątkowe, miałem wrażenie, że zaszywamy niemal zwłoki. I w tym momencie, w tym największym rozgardiaszu, w tej całej adrenalinie, która była u każdego w zespole operacyjnym ujrzałem kątem oka w drzwiach sali operacyjnej kapelana szpitalnego co gorsze bez czapki i bez maski z zaledwie zarzuconym na ramiona fartuchem. Kto go tam wpuścił w takiej chwili i to na dodatek kompletnie niesterylnego? Nie wiem. Kapelan rozpoczął modlitwę, a później zniknął. Kiedy chory został zdjęty ze stołu z szczątkową funkcją krążenia zdecydowałem, że od razu pójdę poinformować żonę chorego o niekorzystnym przebiegu operacji. Nie było jej jednak. Chwilę poczekałem i zszedłem ponownie na blok operacyjny, zobaczyć czy już stwierdzono zgon. Wchodzę na salę wybudzeń, a stamtąd dochodzi mnie głos mojego pacjenta, całkiem zresztą żwawy: „Panie Docencie, co z tą operacją? Udała się czy nie?” Zamurowało mnie. Byłem pewien, że ten chory nie przeżyje tej operacji. Niesamowity przypadek, ale z takich przypadków składają się najciekawsze wspomnienia zawodu lekarza.

Mógłbym opowiedzieć wiele takich historii, każda niczym film akcji bo operacje budzą czasami olbrzymie emocje. Wolałbym, żeby takich było mniej. Ale tak nie jest. Chirurgia i medycyna uczą pokory. Czasami czujemy się bogami na sali operacyjnej, ale to błogie przeświadczenie trwa do następnej ciężkiej operacji, która weryfikuje nasze nieskromne poczucie bycia kimś wyjątkowym.
Każda pierwsza operacja, którą się robi jest trudna. Chirurg musi się cały czas rozwijać. Jeśli nie robi nowych operacji i nie przyswaja nowych technik i technologii chirurgicznych to cofa się zawodowo. Bo cofa się ten kto nie idzie naprzód z rozwojem wiedzy i technologii. Jeżeli ktoś zabiera się za nowe operacje to tak jakby się odnowa uczył swojej specjalności. Dlatego istnieje silna pokusa aby tkwić w rutynie i tłumaczyć sobie: po co zmieniać coś co sprawdza się i daje dobre wyniki. Ale bez oderwania się od rutyny i parcia do przodu nie byłoby postępu w medycynie. Zatem dobry chirurg uczy się aż do końca dni swojej pracy zawodowej.
Wracając do trudnych operacji: trzeba też uważać, bo najwięcej powikłań i czasami nieprzewidzianych zdarza się przy … banalnie prostych operacjach. Zawsze powtarzam moim asystentom: nie ma prostych operacji. Każda jest poważna – nawet przepraszam głupie wyrwanie zęba u stomatologa może spowodować niespotykane komplikacje. Autentycznie.

– Zastanawiam się, czy trudniej operuje się dziecko, czy starszego, który rozumie więcej i zdaje sobie bardziej sprawę z powagi sytuacji?

Ja nie operuję dzieci. Operuję młodzież, taką 12 czy 13-letnią, ale w sensie anatomicznym, wielkości pola operacyjnego itd. nie czuję tej różnicy na stole operacyjnym. Mówiąc natomiast o nastawieniu psychicznym to brzemię odpowiedzialności jest większe ale na szczęście to uczucie znika w momencie, gdy chorego pokryje się prześcieradłami i chustami operacyjnymi i ma się wyeksponowany tylko kawałek skóry. To jest chyba tak, jak z aktorem wychodzącym na scenę, przed wyjściem denerwuje się, a później, jak stanie w świetle reflektorów to trema uchodzi. Z chirurgią jest jak z aktorstwem też jest element tremy.

– Co Pan, Panie Profesorze uważa za swój największy sukces zawodowy?

Muszę Pani powiedzieć, że nikt wcześniej nie zadał mi takiego pytania, co uważam za największy sukces zawodowy? Generalnie powiedziałbym, że fakt, że w ogóle zostałem chirurgiem, bo to było moje marzenie. Moim marzeniem na studiach było zostać chirurgiem. Nie wiedziałem, co prawda, że będę neurochirurgiem i będę operował mózg i kręgosłupy, ale chciałem być chirurgiem. Do tego marzenia przykładałem dużą wagę. Kiedy nim zostałem, a w zasadzie neurochirurgiem, też nie wiedziałem, że wyspecjalizuję się przede wszystkim w chirurgii kręgosłupa, i że będzie to moją największą pasją zawodową.
Nie mam tego jednego najważniejszego osiągnięcia, większość moich osiągnięć stawiam na równi w jednym szeregu. Wśród nich mogę wymienić fakt, że zaistniałem na międzynarodowym forum jako wykładowca i szkoleniowiec w organizacjach naukowych zajmujących się edukacją chirurgów na każdym poziomie. Są to takie organizacje jak Europejski Związek Towarzystw Neurochirurgicznych (European Association of Neurosurgical Societies), w którym udzielam się jako wykładowca i szkoleniowiec młodych neurochirurgów z całej Europy. Oprócz młodych kolegów z Europy szkolą się także młodzi koledzy z USA, Azji a także Afryki. Albo np iAOSpine – jedno z najpotężniejszych naukowych towarzystw kręgosłupowych zajmujących się chirurgią kręgosłupa. Byłem zaangażowany także w EuropeSpine – jednym z największych towarzystw naukowych, specjalistów zajmujących się chirurgią kręgosłupa. W 2009 roku byłem gospodarzem światowego zjazdu chirurgii kręgosłupa organizowanego przez EuropeSpine. W Warszawie w Pałacu Kultury i Nauki było 3000 chirurgów kręgosłupa z całego świata, a ja pełniłem rolę gospodarza.
Działam także w polskich organizacjach szkolących młodych neurochirurgów i ortopedów w chirurgii kręgosłupa: w Polskim Towarzystwie Neurochirurgicznym, a także w Polskim Towarzystwie Chirurgii Kręgosłupa. Za sukces poczytuje sobie także fakt, że udało mi się po przyjeździe do Tarnowa przeobrazić nieznany wcześniej oddział neurochirurgii w szpitalu wojewódzkim w oddział słynący z chirurgii kręgosłupa w całym kraju. Muszę przyznać, że z wielka pomocą i zaangażowaniem Pani Anny Czech, dyrektor szpitala, która wzięła sobie do serca ideę stworzenia w Tarnowie znaczącego oddziału neurochirurgii.
Kolejnym sukcesem jest, że w Tarnowie udało mi się trafić na ludzi tak lekarzy i pozostały personel oddziału będących porządnymi, uczciwymi i oddanymi oddziałowi ludźmi, z którymi świetnie mi się współpracuje. Jestem zdania, że od zespołu dużo zależy, bo dobre imię o oddziale kształtują wszyscy w nim pracujący: od szefa oddziału, poprzez lekarza, pielęgniarkę, sekretarki aż po salowych. Każdy członek tego zespołu z osobna i w kolektywie kształtuje jakość i markę tego oddziału.
Ja miałem to szczęście, że trafiłem nie tylko na rzetelnych, oddanych, godnych zaufania, ale także zdolnych i utalentowanych, których mogłem jak tylko od początku przychodzili uczyć fachu i rzemiosła chirurgicznego, zwłaszcza chirurgii kręgosłupa.
Za swoje osiągnięcie uważam też, że zostałem w końcu profesorem, bo wymarzyłem to sobie na studiach. Zajęło mi to 30 lat. Myślę, że dosyć szybko jak na warunki polskie. Połowę tego dorobku naukowego niezbędnego by otrzymać profesurę osiągnęłam pracując w dużej, olbrzymiej klinice w dużym mieście, drugim, co do wielkości wtedy w Polsce, w Łodzi w Wojskowej Klinice Neurochirurgii, ale druga osiągnąłem tutaj w Tarnowie.

Po 17 latach pracy w Klinice Neurochirurgii Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi miałem już dosyć pracy akademickiej, studentów a przy tym zacząłem kształtować własne koncepcje chirurgii kręgosłupa niezależnie od mojego wspaniałego szefa Pana profesora Andrzeja Radka, u którego pracowałem w Klinice i uczyłem się rzemiosła chirurgicznego. Z tego powodu przeniosłem się do Tarnowa. Tutaj zreformowałem oddział, który u swoich początków operował 300 przypadków rocznie, a teraz 1.600, który miał czworo asystentów, bardzo młodziutkich ludzi, a teraz jest nas w sumie 10. Wszyscy są utalentowani i uzdolnieni. Kiedy moi młodzi asystenci jechali na egzaminy ze specjalizacji do Warszawy, bo w neurochirurgii egzaminy zdaje się w Warszawie to okazywali się być bardziej wyoperowani niż ich koledzy z wielkich klinik uniwersyteckich. Mieli logbook (czyli książkę udokumentowanych operacji które przeprowadzili w trakcie nauki rzemiosła chirurgicznego), której zazdrościli im wszyscy rówieśnicy. To są moje największe osiągnięcia zawodowe.

– Jest Pan jednym z najwybitniejszych polskich neurochirurgów. Operuje Pan najtrudniejsze przypadki: chorób, urazów oraz nowotworów kręgosłupa i głowy. Mógłby Pan pracować w najlepszych klinikach i szpitalach, a jednak od ponad 10 lat jest Pan ordynatorem neurochirurgii w Szpitalu im. Św. Łukasza w Tarnowie. Czy czasem nie żałuje Pan podjętej przed laty decyzji i co na nią wpłynęło?

Przede wszystkim dziękuję za słowa, które są na wyrost. Nie czuję się gwiazdą neurochirurgii, ale co mnie skłoniło żeby przyjechać do Tarnowa? Tak, jak wspomniałem w pewnym momencie, po niemal 18 latach pracy w dużej klinice Neurochirurgii Akademii Wojskowej w Łodzi, w której moim szefem był podpułkownik prof. dr. hab. Andrzej Radek przybyłem do Tarnowa. Pracowałem w klinice słynącej wtedy w kraju z chirurgii kręgosłupa, więc stamtąd wyniosłem podstawy i umiejętności techniki chirurgicznej kręgosłupa. Miałem też już dosyć pracy akademickiej, bo praca lekarza w klinice to nie tylko leczenie pacjentów ale i zajęcia ze studentami medycyny, pisanie artykułów naukowych, badania naukowe. Byłem zmęczony tymi poza lekarskimi obowiązkami i chciałem oddać się wyłącznie działalności chirurgicznej. To, że trafiłem do Tarnowa to był zbieg okoliczności. Pani dyrektor Anna Czech w 2002 roku już dawno była dyrektorem szpitala, a właśnie odszedł ordynator zostawiając zespół 4 młodych osób. Pomyślała, że chciałaby, żeby na ordynatora przyszedł ktoś od pana prof. Radka, ponieważ poznała Pana Radka jako pacjentka. Była oczarowana szarmanckim sposobem bycia mojego Szefa oraz tym, że jest gwiazdą chirurgii. I odszedłem z Kliniki. Pamiętam jak w 2001 przyjechał jako „posłaniec” Pani Dyrektor pan doktor Józefowicz, wtedy zastępca dyrektora do spraw lecznictwa tarnowskiego szpitala św. Łukasza. Zapytał, czy jest ktoś chętny wziąć Tarnów. Zgłosiłem się do szefa i uzgodniliśmy, że odejdę na swoje, tak jak uczyniło to przede mną wielu moich kolegów, którzy kolejno opuszczali klinikę, gniazdo rodzinne, by tworzyć nowe oddziały albo wziąć w kierownictwo oddziały gdzieś w całej Polsce. Mój szef ma najwięcej swoich uczniów jako ordynatorów w kraju. No i przyjechałem do Tarnowa. Udało mi się z Panią Dyrektor nawiązać bardzo dobrą współpracę. Udało mi się zaszczepić ideę, żeby w Tarnowie stworzyć wszechstronny oddział neurochirurgii zajmujący się także chirurgią kręgosłupa na najwyższym poziomie, w co oczywiście trzeba było zainwestować olbrzymie pieniądze. Te pieniądze zostały zainwestowane przez Panią Dyrektor Czech. W tej chwili mogę powiedzieć, że tarnowski oddział neurochirurgii jest jednym z najlepiej wyposażonych w Polsce, jeśli chodzi o chirurgię kręgosłupa. Mamy technologię i urządzenia, których nie ma niejeden wielki ośrodek uniwersytecki.
Po za tym, co mnie jeszcze trzyma w Tarnowie? Ludzie. Mój zespół. Nie wyobrażam sobie, żebym, gdzieś indziej trafił na lepszy zespół: lekarski i pielęgniarski. Szkoda by mi było odchodzić z Tarnowa gdzie indziej i tracić coś, co jest bardzo ważne: wsparcie dobrego zespołu.
I trzecia rzecz: to że w Tarnowie czuję się doceniany. Czuję się kimś ważnym. To jest też nie bez znaczenia, bo daje poczucie, że jestem przydatny dla tej lokalnej społeczności. Pracując tutaj spełniam swoje ambicje zawodowe.

– Porównał Pan kiedyś Tarnów do włoskiej Sieny…

Tak, oczywiście. Tarnowski Rynek jest bardzo renesansowy, w stylu Renesansu włoskiego. Zdarza mi się, że podczas wykładu wplatam na koniec lub początek na stronę tytułową jakiś obrazek z miasta. Kiedy raz umieściłem obrazek tarnowskiego rynku to jedna z osób podeszła spytała się, czy to rynek w Sienie we Włoszech? Odpowiedziałem: nie to był Tarnów Poland

– Powszechna jest opinia, że właśnie najlepszy sprzęt, najwięcej funduszy jest w najbardziej prestiżowych ośrodkach…

Nie zawsze. To się zmienia. Obserwuję to, że bardzo często lokalne władze czy lokalni włodarze mają ambicje wyposażyć szpital, czy oddziały w najnowocześniejszy sprzęt. Sprzęt, którym dysponujemy w naszym oddziale bywa w klinikach, ale mają go ośrodki jeszcze mniejsze niż Tarnów. Takie urządzenia – na przykład Ramię O, neuronawigacja pozwalające nawigować chirurga w kręgosłupie i głowie mają takie ośrodki np. Opole, Zielone Góra, czy powiedzmy Konin. Takie ośrodki są i to zależy od ambicji dyrektorów szpitali, jak też władz lokalnych, które chcą np. stworzyć jakiś szpital czy oddział na wysokim poziomie. To nie jest tak, że tylko kliniki dzisiaj dysponują najnowocześniejszym sprzętem.

Jest wielu ludzi uważających, że Zachód Europy oraz Stany Zjednoczone oferują lepszy standard opieki medycznej niż w Polsce.Rzeczywiście są przypadki, gdzie leczenie wymaga wyjazdu za granicę, ale w dużej części na podobnym poziomie można otrzymać w kraju. Mimo to część osób woli za wszelką cenę leczyć się po za krajem. Dlaczego tak jest Pana zdaniem?

Jest takie powiedzenie: cudze chwalicie swego nie znacie. To zdanie mam od dawna. Oczywiście nic nie ujmując USA czy wyśmienitym, wiodącym ośrodkom europejskiej medycyny ale poziom medycyny na świecie wyrównał się. Zwłaszcza w Europie oraz między Europą, a Ameryką Północną. Pamiętajmy, że te cudowne, wspaniałe znane ośrodki medyczne w USA, promieniujące na cały świat nowoczesnymi technologiami i stojące w pierwszym szeregu postępu są elitarne. W USA czy w Europie istnieje cała reszta codziennej medycyny i serwis o różnym poziomie. Elitarne ośrodki rzeczywiście wyznaczają trendy, za nimi podąża pozostały świat medycyny. Ale proszę mieć na uwadze, że lekarze, zwłaszcza polscy są bardzo ambitni. Od kiedy mamy paszporty w kieszeniach, czyli od początku lat 90, jeżdżą za granicę, szkolą się, podglądają najlepszych i przywożą te zdobycze medycyny to tutaj. Po za tym uczestniczą w konferencjach naukowych. Czytają fachowe piśmiennictwo, szkolą się na szkoleniach za granicą.

Na pewno są choroby, których nie można wyleczyć w Polsce, chociaż jeśli chodzi o neurochirurgię nie potrafię wskazać ani jednego przypadku, który nie mógłby zostać zoperowany w naszym kraju i chory musiałby jechać za granicę np. do Stanów Zjednoczonych. Już nawet teraz kiedy mamy Gamma knife to właściwie mamy wszystko w Polsce. Wyjaśnię, że Gamma knife to nowoczesne urządzenie do napromieniowania guzów głowy i w innych lokalizacjach poza głową.

Panie Profesorze poruszę trudny i ważny temat – transplantologię. Osobiście jestem jak najbardziej za! Oddanie komuś narządu, aby go uratować to chyba największy dar jaki można dać drugiej osobie. Niestety wciąż wielu ludzi nie zgadza się, aby po śmierci jego organy zostały przeszczepione. Wielokrotnie spotkałam się z opinią, że śmierć mózgu nie oznacza śmierci człowieka, jak też, że może on w dalszym ciągu odczuwać ból. Podobno m.in. w Szwajcarii został wprowadzony nakaz operowania zmarłych pod znieczuleniem ogólnym…

Tutaj jest dużo nieporozumień. Są jednoznacznie określone kryteria śmierci mózgu, których potwierdzenie jednoznacznie mówi, czy człowiek żyje, czy nie.
Oczywiście można podtrzymywać tkanki ludzkie całego organizmu przy życiu sztucznie: wentylując płuca, podając ośrodki podtrzymujące pracę serca i krążenie krwi, ale jeżeli mózg nie żyje to znaczy, że nie żyje osobnik. Kiedy z tak podtrzymywanego sztucznie przy życiu ciała się pobierze organy to odłącza się respirator i tkanki ciała mogą umrzeć. Mózg w tym czasie już dawno jest martwy. Te pobrane narządy z jednego ciała mogą ocalić życie i zdrowie nawet kilkunastu pacjentów. Jest takie powiedzenie, które może niedokładnie zacytuję: Pan Bóg nie potrzebuje twoich organów w niebie, zostaw je na ziemi. Jeżeli czyjeś narządy, ograny mają komuś przedłużyć życie to warto oddać je potrzebującym chorym ?

Ludziom jest się ciężko pogodzić z dawstwem narządów, bo wiele osób nie rozumie co oznacza śmierć człowieka. Powszechne bywa myślenie: przecież widzę, że żyje, bo bije serce, bo podawane są leki. Widzę, że żyje, bo oddycha, a tak naprawdę to respirator, maszyna oddycha za chorego. Myślą, że może jeszcze ożyje. Ludziom trudno przyjąć do wiadomości, że są kryteria jednoznacznie mówiące, kiedy następuje śmierć mózgu, a śmierć mózgu to śmierć człowieka. W związku z tym trudno jest się im pogodzić z taką sytuacją i mogą się nie zgadzać na oddanie narządu bliskiego do transplantacji. A po za tym, to nie rodzina decyduje czy oddać narządy. W świetle prawa, przynajmniej polskiego, rodzina nie jest dysponentem ciała krewnego lub powinowatego. Gdyby lekarz się uparł, postawił na swoim, ma prawo pobrać narządy, i żadna rodzina nie miałaby prawa wytoczyć procesu sądowego. Ale ze względów etycznych, moralnych, i z powodu czystej empatii nikt nie pobiera narządów przy sprzeciwie rodziny. Wiele osób rozumie, że oddanie narządów ich zmarłego bliskiego daje życie innym. Co więcej jest im łatwiej potem znieść śmierć najbliższych wiedząc, że część ich doczesnego ciała funkcjonuje w innym człowieku, żyjącym i cieszącym się życiem i tam żyje część ich bliskich, krewnych, w jakiś powiedzmy symbolicznym sensie. Z drugiej strony są ludzie, których wyobraźnia czy prostota umysłu nie ogarnia tego wszystkiego, ale trudno takie osoby przekonywać, że się mylą, są w błędzie skoro prawdopodobnie nigdy tego nie będą w stanie pojąć.

Niedawno czytałam o włoskim neurochirurgu Sergio Canavero, który powiedział, że już niedługo być może pojawi się możliwość przeprowadzenia pierwszego przeszczepu głowy i on tego dokona. Czy uważa Pan Profesor, że jest to realne?

Samo przeszczepienie głowy jest realne i wykonalne. Ja bym tego nie nazwał przeszczepem głowy tylko doczepieniem tułowia do głowy. Bo to tak naprawdę w takim ciele wszystko co jest od szyi w dół nie będzie funkcjonowało w sensie możliwości ruszania i czucia. To tak jak u osoby po złamaniem kręgosłupa szyjnego z pełnym uszkodzeniem rdzenia kręgowego. Ciało poniżej szyi żyje, ale nie ma ani śladu ruchu ani czucia. Taka osoba której głowę przeszczepi się na inne ciało będzie od szyi w dół będzie kompletnie sparaliżowana. Żeby zrobić przeszczep głowy trzeba uciąć – mówiąc to mówię bardzo po laicku – głowę wraz z kręgosłupem przez rdzeń kręgowy. Nikt do tej pory nie zregenerował rdzenia i póki, co klinicznie nie jest to możliwe. W związku z tym przeszczep głowy oznacza tylko tyle, że ta głowa żyłaby przyczepiona do tułowia, a samo tułowie nigdy nie będzie się ruszało. Nigdy, ponieważ przerwany jest rdzeń a na dzień dzisiejszy nie potrafimy regenerować rdzenia kręgowego. Streszczając: przeszczep głowy jest możliwy ale nie ma żadnego sensu i nie widzę korzyści z takiego przeszczepu.

Panie Profesorze pójdźmy o krok dalej. Może dzisiaj to jeszcze sfera  science-fiction, ale czy wyobraża sobie Pan przyszłość medycyny, że wiele chorób leczymy poprzez eliminację wadliwego genu?

To jest nie tylko przyszłość medycyny ale już teraźniejszość. Co prawda ograniczona do niewielkiej ilości chorób ale z czasem wierzę rozprzestrzeni się na inne dręczące ludzkość choroby. Postęp w medycynie jest niezwykle szybki i geometryczny. Czasami nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić przyszłej medycynę nawet w perspektywie kilkunastu lat. Pamiętam neurochirurgię jako młodziutki lekarz. Kiedy patrzę z dzisiejszej perspektywy na postęp jaki się w niej dokonał to ulegam zdumieniu. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że będą takie urządzenia, jak teraz do operacji kręgosłupa to odpowiedziałbym, że brzmi to jak science-fiction, a te urządzenia pojawiły się w ciągu niecałego pokolenia zawodowego.
Łatwo wyobrazić sobie sytuację że chirurgia będzie w przyszłości niepotrzebna albo jej lwia część zostanie zastąpiona innymi terapiami. Np. zamiast usuwania stawu biodrowego i zastępowaniu go endoprotezą, będziemy może mogli staw zregenerować np. za pomocą komórek macierzystych lub inżynierii genetycznej czy w jeszcze jakiś inny sposób, którego obecnie nie jesteśmy nawet w stanie sobie wyobrazić. Może nie będziemy już musieli np. operować zwyrodniałego dysku kręgosłupa, bo będziemy w stanie odwrócić proces jego zwyrodnienia i przywrócić jego funkcje takie, jak za młodych lat za pomocą terapii genetycznej. To oczywiście wszystko jest przed nami. W jakim czasie? Nie wiem. Terapie genetyczne w pewnych rzadkich chorobach to już fakt. Jestem pewien, ze nadchodzi era medycyny, w której wiele chorób, a może większość, będziemy leczyli metodami inżynierii genetycznej. Dziś potrafimy już to robić w małej skali w wybranych szczególnych chorobach.

Poruszę jeszcze jeden ważny temat: komórki macierzyste. Często słyszymy o nich w mediach. Są to informacje o nowych terapiach i nie raz wywołują kontrowersje. Jaki jest prawdziwy potencjał komórek macierzystych? Czy są wartościowymi narzędziami badawczymi i terapeutycznymi? Jakie są zalety i ograniczenia poszczególnych rodzajów komórek? Czy mógłby Pan Profesor wyjaśnić ten trudny temat, aby wszyscy mogli zrozumieć to zagadnienie? Wiem, że Pan bardzo dobrze potrafi w sposób prosty i zrozumiały tłumaczyć trudne sprawy…

Mogę bardzo ogólnie powiedzieć, że na pewno komórki macierzyste mają przyszłość w medycynie. Mówiąc o komórkach macierzystych wkraczamy, także na pole różnego rodzaju konfliktów etycznych i moralnych rodzących także dylematy prawne. Można w różny sposób pozyskiwać komórki macierzyste np. z embrionów z poronionych ciąż albo w niektórych krajach z aborcji. Nie tylko to drugie ale nawet i pierwsze rodzi poważne dyskusje natury etycznej i prawnej. Ale można je pozyskiwać, także w inny sposób, w sposób pozbawiony etycznych i moralnych kontrowersji, np. ze szpiku kostnego albo z komórek nerwu węchowego jak zrobili to nasi polscy koledzy neurochirurdzy ze Szpitala Klinicznego we Wrocławiu. To drugie wymaga wszakże otwarcia czaszki i pobrania fragmentu nerwu węchowego, którego komórki później się namnaża w środowisku in vitro.

Generalnie komórka macierzysta jest komórką we wczesnym etapie rozwoju, gdy jeszcze nie wiadomo, czy zamieni się ona w tkankę nerwową, skóry, łączną, kostną lub inną, czyli jest ona wielopotencjalna. Tak jest w embrionie. Embrion zanim stanie się embrionem jest najpierw jedną komórką, która potem się dzieli na dwie, trzy, cztery itd. Te komórki mają możliwość różnicowania się w linie komórkowe dowolnych tkanek i na tym etapie to są te komórki, które można zmusić by zamieniły się w potrzebne do terapii komórki (np. nerwowe) wbudowujące się w uszkodzoną tkankę, np. rdzenia kręgowego. Podobne komórki obecne są też u człowieka np. w szpiku kostnym. Możemy je różnicować w różne inne komórki, wykorzystywać do tego, aby zmuszać je do przekształcenia się np. w komórkę mięśnia, skóry itd. czy w komórkę innego typu. Na pewno jest to dziedzina wiedzy, która będzie się rozwijała niezależnie od dylematów moralnych, etycznych i prawnych.

– Mózg człowieka poznany jest tylko w małym procencie. Kiedy poznamy wszystkie właściwości tego organu? Czym może zaskoczyć?

Cały czas poznajemy mózg i cały czas nas zaskakuje.

– Ale kiedy poznamy w 100 %?

Może nigdy i na zawsze będzie nieodkrytą tajemnicą. Na pewno poznajemy go coraz lepiej i wiemy coraz więcej ale czy dojdziemy do pełnej wiedzy o tym narządzie ? Gdy byłem studentem to uczyłem się na anatomii, że ośrodek ruchu jest w zakręcie przedśrodkowym, a czucia w zakręcie zaśrodkowym. 30 lat później, już jako dojrzały neurochirurg wiem, że to jest tylko część prawdy. Wystarczy zrobić badanie czynnościowe rezonansu magnetycznego by ujrzeć na obrazach, że kiedy badany celowo rusza ręką w trakcie badania to aktywuje się tkanka mózgowa nie tylko w zakręcie przedśrodkowym ale w kilku innych miejscach kory mózgowej, czasem nawet w drugiej półkuli mózgu! Lokalizacja funkcji w korze mózgu jest zatem bardziej skomplikowana niż nam się to wydawało jeszcze niedawno.

Czy Pan jako wybitny, światowej sławy neurochirurg wierzy w cuda w medycynie? Ja stawiam raczej na naukę. Moja dewiza dotycząca nauk typu medycyna to odkąd pamiętam: „first of all science”.

Proszę nie mówić do mnie ani „wybitny” ani „wielki”, ponieważ nie czuję się tak. Jestem po prostu neurochirurgiem, a neurochirurgia jest moją pasją. Co do cudów. Pracuję ponad 30 lat w medycynie i nie spotkałem się z chorobami, z przebiegami chorób lub z wynikami operacji, o których mógłbym powiedzieć, że to jest cud. Nawet wspomniana przeze mnie dykteryjka to też nie był cud. Po prostu anestezjolodzy zrobili swoją robotę, były potężne spadki ciśnienia, ale potrafili utrzymać krążenie. Żadne z tych spadków nie były takie, żeby uszkodzić mózg.

Nie spotkałem się z kategorią cudu w tym sensie, że było jakieś wyleczenie, którego nie moglibyśmy wyjaśnić metodami naukowymi czy metodami zwykłej dedukcji lekarskiej. Nie widziałem w mojej karierze niewytłumaczalnych z punktu widzenia lekarskiego i naukowego przypadków wyleczeń. Ale może jeszcze za mało pracuję. Sądzę, że cudami nazywa się te przypadki, w których nasza wiedza jest na tyle niedostateczna, że nie potrafimy wyjaśnić ich przebiegu lub niespodziewanego obrotu choroby. Mogę powiedzieć za to w przenośni: cała medycyna jest jednym wielkim cudem, a tworzą go na co dzień lekarze.

– Jakie są marzenia zawodowe Pana Profesora?

Moim marzeniem zawodowym jest utrzymać rozwój tego oddziału na jak najwyższym poziomie do końca moich dni jako jego kierownika, lekarza. Utrzymanie wysokiego statusu tego oddziału i jego prestiżu, bo to jest coś, co razem z panią dyrektor i całym zespołem budujemy od lat. Wkładamy w to wiele wysiłku i pracy.

Po drugie chciałbym pozostać sprawnym chirurgiem jeszcze co najmniej do emerytury, a emeryturę może wymyślę sobie w wieku 70 lat. Moim marzeniem jest też, żeby omijały mnie wszelkie przykre powikłania u chorych. Znakomita większość powikłań najczęściej nie zależy od lekarzy. Są one zwykle splotem wielu różnych okoliczności zaistniałych tym samym czasie i przestrzeni. To nie jest jedna prosta przyczyna. I chciałbym też, aby nigdy nie poddać się rutynie i nie ustać w poszukiwaniu w wdrażaniu do praktyki chirurgicznej nowin technologicznych i najnowszych osiągnięć medycyny.

Jaki jest Pan Profesor Andrzej Maciejczak prywatnie? Pytam o ulubione książki po za tymi autorstwa prof. ks. Michała Hellera? Rodzaj muzyki? Film?

Jeżeli chodzi o ulubione książki to muszę powiedzieć, że bardzo cierpię na brak czasu dla nich. Ten czas pożera mi nie tylko praca lekarska ale i akademicka, naukowa, działalność w międzynarodowych i polskich towarzystwach chirurgii kręgosłupa. Jako profesor na uczelni w Rzeszowie jestem kierownikiem Katedry Neurochirurgii i Spondyliatrii, gdzie mam zespół asystentów, adiunktów, którym kieruję, i którzy pod moim kierunkiem prowadzą badania naukowe. Mam też dużo funkcji w organizacjach międzynarodowych, wykłady w Polsce i za granicą, a to też wymaga czasu, przygotowania recenzuję dużo artykułów i prac doktorskich. Jestem redaktorem w angielskojęzycznym piśmie, naszym polskim wysoko ocenianym „Neurology and Neurosurgery”, które posiada impact factor – czyli ma punktację notowaną w bazach danych pism naukowych. Dlatego w tym młynie obowiązków i zobowiązań brakuje mi trochę czasu na czytanie książek niemedycznych i niezawodowych. Ale jeśli już znajdę czas to czytuję literaturę beletrystyczną poszerzającą wiedzę o świecie albo lepiej powiedzieć o wszechświecie. Taka literaturę, która dotyka zasadniczych dla człowieka problemów: skąd jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Dlatego czytam książki księdza profesora Michała Hellera, znakomitego kosmologa, osobę która opisuje świat nie tylko oczami znakomitego fizyka i matematyka ale i filozofa. Także książki genialnego kosmologa Stevena Hawking’a. Czasami mówię, że trudno powiedzieć czy nasz profesor Michał Heller naszym Stephenem Hawking’iem czy też Stephen Hawking jest naszym polskim Michałem Hellerem. Obaj i wielu im podobnych opisują niewiarygodnie ciekawe rzeczy, których normalny śmiertelnik nie jest czasami w stanie objąć, bo jak objąć wyobraźnią normalnego człowieka cztery czy jedenaście wymiarów czasoprzestrzeni, albo skomplikowaną abstrakcję matematyki dyskretnej czy geometrii nieeuklidesowej? Albo jak objąć zrozumieniem szczególną i ogólną teorię grawitacji Einsteina? Jak objąć wyobraźnią mechanikę kwantową, w której pojęcie lokalizacji i czasu w mikroskali są tylko kwestią prawdopodobieństwa albo wyobrazić sobie, że ta sama dana cząstka przebywa jednocześnie w niezliczonej liczbie możliwych miejsc?
Moją pasją jest muzyka. Muzykę uwielbiam i ubóstwiam. Właściwie każdy jej rodzaj. Najbardziej lubię soul i jazz, muzykę graną przez czarnych wykonawców amerykańskich. Ten styl bardzo mi się podoba. Kiedyś kolekcjonowałem muzykę na płytach CD, teraz kolekcjonuję po prostu z sieci. Jak tylko coś usłyszę i mi się spodoba to od razu ściągam na mojego z iTunes na mojego iPhona.
I oczywiście pływanie. Bez pływania byłoby mi źle i to ono jest moim codziennym rytuałem. Wstaję 05:15 lub o 05:00 po to, żeby o 6 być na pływalni. Nie pływam relaksacyjnie jak niektórzy sądzą tylko trenuje wg ustalonego programu trenera. Bardzo doceniam wysiłek fizyczny. Zawsze byłem człowiekiem, którzy uważał, że w zdrowym ciele zdrowy duch. Trzeba dbać o fizyczną stronę by mieć zdrową psychikę. Cenię w ludziach sportowe zacięcie i zainteresowania. W młodości uprawiałem różne dyscypliny sportu. Począwszy od lekkiej atletyki, przez siatkówkę aż po karate, które przez 4 lata trenowałem w liceum i dopiero na studiach musiałem przerwać gdyż obciążenia czasowe nauką były dla mnie dość duże. To są moje zainteresowania.

– Na koniec zapytam o coś jeszcze. Jest Pan neurochirurgiem przeprowadzającym rocznie około 300 operacji. Wykłada Pan na Uniwersytecie Rzeszowskim, bierze udział, jak też sam organizuje szkolenia i konferencje, w tym międzynarodowe. Jest Pan też współautorem książki, pisze artykuły oraz recenzuje inne. Do tego uprawie Pan czynnie sport, pływanie. Jakby tego wszystkiego było mało to znajduje Pan jeszcze czas, a przede wszystkim siłę dla internautów, żeby z nimi porozmawiać, wymienić spostrzeżenia na różne tematy i nie raz bardzo poważny problem, wydarzenie lub inną sprawę wyjaśnić w sposób zrozumiały dla każdego. Jak Pan Profesor to wszystko łączy i ma na to czas doba przecież trwa 24 godziny!!! Po za tym skąd tyle siły?

Powiem tak: oczywiście czasami jest mi ciężko. Może ratuje mnie pływanie? Uważa się, że aktywność fizyczna uwalnia endorfiny w mózgu, a endorfiny to hormony nazywane hormonami szczęścia. Dają wrażenie radości, lekkości, wrażenie szczęścia, więc to na pewno jakoś pomaga.

Co do internetu to nie zawsze mam na niego czas. Jeżeli mam jakiś urlop albo niespodziewanie chwile czasu to mogę wejść na tzw. Fejsa i coś napisać. Uważam jednak, że jeżeli już się odzywać w mediach publicznych to trzeba to robić mądrze i w jakimś celu. Bywanie w sieci aby powiedzieć „cześć jestem tutaj” albo ”melduję się z …” nie interesuje mnie. Warto coś mądrego napisać, choćby refleksję z mniejszą czy większą głębią albo pochwalić się czymś wartym. Uważam, że w kraju takim jak Polska, gdzie mamy już jakąś demokrację ludzie powinni myśleć też o czymś takim jak działalność społeczna (czyli bezinteresowna) na rzecz jakiegoś celu albo drugiego człowieka. Kennedy kiedyś powiedział: „nie pytaj się, co Ameryka może zrobić dla ciebie, zapytaj co ty możesz zrobić dla Ameryki”. Chciałbym aby w Polsce takie myślenie było obecne powszechnie. Bo ono już jest ale trzeba z niego zrobić powszechny użytek. Dlatego ja jak zabieram czasem głos w jakiejś sprawie to w tych stanowiących jakiś ciekawy problem albo nagle uzmysławiam innym ludziom, że jakiś problem istnieje, skąd się bierze itd.

Moje wpisy na Fejsie, takie mini eseje, czasami tego właśnie dotyczą. Jak zauważam to zawsze wywołuje burzliwą dyskusje, czasami nawet ostrą, która może budzić też złe emocje. Powiem szczerze Facebook i portale społecznościowe są wspaniałym medium, ale pod warunkiem, że są wykorzystywane w godziwy i uczciwy sposób z szacunkiem do innych ludzi, a nie w celu zniszczenia interlokutora. Media społecznościowe mają dobre i złe strony. Kiedy widzę jak młodzież czy dzieciaki dążą w amoku do zdobycia laików za swoje posty, to uważam, że jest to już szaleństwo. Taki młody człowiek jest doprowadzany do skraju rozpaczy i załamania. Pomyślmy również, że w Internecie można też zniszczyć drugiego człowieka jak i wypromować miernotę. Smuci mnie w internecie narastająca fala nienawiści, braku poszanowania drugiej osoby i jakiejkolwiek refleksji. I jeszcze jedna uwaga: Internet jest wspaniałym medium, ale duża część z jego zasobów to wielkie śmietnisko. Myślę, że media społecznościowe i internet czeka długa droga do ucywilizowania.

Dziękuję za rozmowę.

 Anna Hudyka

 

******************************************************************************************************************

Pan Profesor Andrzej Maciejczak urodził się w Łodzi. Tam też w 1985 roku ukończył „cywilną” Akademię Medyczną w Łodzi. Prace zawodową związał wszakże z Wojskową Akademią Medyczną w Łodzi gdzie uzyskał doktorat a potem habilitację dotyczącą biomechaniki i chirurgii kręgosłupa. Właśnie te zagadnienia należą do największych zainteresowań naukowych Profesora. Swoje osiągnięcia naukowe i nowe metody chirurgiczne publikował w renomowanych pismach naukowych takich jak amerykańskie „Neurosurgery” (dwukrotnie), brytyjskie „Injury” czy „European Spine Journal”, w których publikuje się doniesienia najwyższej próby po pozytywnych recenzjach wybitnych ekspertów w danej dziedzinie. Wyniki badań, wiedza i doświadczenie profesora Maciejczaka zostały zauważone przez międzynarodowe towarzystwa naukowe i organizacje zrzeszające chirurgów kręgosłupa co zaowocowało zaproszeniami jako głównego wykładowcy na światowej rangi konferencjach. W sumie profesor opublikował w różnych pismach naukowych tak zagranicznych jak i polskich 79 doniesień naukowych oraz wygłosił w kraju i za granicą, po polsku i po angielsku 219 wystąpień naukowych. Jest także autorem jednej książki na temat chirurgii kręgosłupa, oraz czterech rozdziałów w podręcznikach lekarskich. Profesor Andrzej Maciejczak o tym, że chce być lekarzem i pomagać chorym wiedział od dziecka. Już wtedy marzył, aby zostać chirurgiem. Los sprawił, że został nie chirurgiem ogólnym ale neurochirurgiem za co chyba Bogu należą się olbrzymie podziękowania.

Dziś podjętej przed laty decyzji nie żałuje. Mówi, że „neurochirurgia jest jednym z najprężniej rozwijających się obszarów medycyny” dodając, że w zastraszającym tempie wzrasta liczba ludzi cierpiących na choroby kręgosłupa nad czym bardzo ubolewa, bo wielu z nich można uniknąć zmieniając sposób spędzania wolnego czasu z siedzącego na aktywny wysiłek fizyczny.  Był nauczycielem akademickim, prowadzącym edukację studentów, najpierw studentów wydziału lekarskiego kiedy pracował w Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi, a potem studentów fizjoterapii po przeniesieniu się z Łodzi do Tarnowa. Obecnie jest ordynatorem oddziału neurochirurgii w tarnowskim szpitalu im. Św. Łukasza. Równocześnie od 2002 roku wykłada na Uniwersytecie Rzeszowskim, gdzie objął katedrę Neurologii i Neurochirurgii na Wydziale Medycznym. Praca dydaktyczna ze studentami przynosi mu wiele satysfakcji. Był także kierownikiem specjalizacji i nadzorował proces kształcenia kilkunastu lekarzy neurochirurgów tak w Wojskowej Akademii Medycznej jak i w Tarnowie, gdzie wszyscy pracujący w nim neurochirurdzy są jego uczniami i zdobyli specjalizację i chirurgiczne szlify pod jego kierunkiem. Jest także promotorem kilku doktoratów. Ale to nie wszystko. Pan Profesor jest też profesorem w Wyższej Szkole Zawodowej w Tarnowie. Prowadzi także działalność edukacyjną wśród młodych lekarzy neurochirurgów z Europy i innych kontynentów: jest wykładowcą chirurgii kręgosłupa dla młodych neurochirurgów z Unii Europejskiej w ramach European Association of Neurosurgical Societies oraz wykładowcą i szkoleniowcem dla chirurgów kręgosłupa w ramach organizacji AO Spine International Association.

W Tarnowie jest już od 13 lat i uważa to miasto za jedno z najładniejszych i przyjaznych jakie widział, a zobaczył sporo.
W zawodowej biografii Pana Profesora należy wymienić też pracę za granicą: mowa o Southern General Hospital w Glesgow w Wielkiej Brytanii i tamtejszym Oddziale Neurochirurgii, gdzie pracował w latach 1996-1997. Jest laureatem wielu nagród i wyróżnień. Otrzymał: nagrody Rektora Wojskowej Akademii Medycznej za najlepsza rozprawę doktorską w 1991 roku, a następnie w 2001 roku za najlepszą rozprawę habilitacyjną. W 2003 roku jako członek zespołu naukowego i współtwórca „Wielofunkcyjnego systemu do leczenia chirurgicznych dysfunkcji kręgosłupa uzyskał nominację do Nagrody Gospodarczej Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej w kategorii wynalazek w dziedzinie produktu lub technologii. W 2004 roku został też wybrany przez czytelników „Gazety Krakowskiej” Człowiekiem Roku Małopolski. Doceniono w ten sposób wkład w rozwój i wprowadzanie do praktyki klinicznej małoinwazyjnych metod leczenia chirurgicznego kręgosłupa. Owocem tych zainteresowań było opracowanie i wdrożenie do praktyki klinicznej nowej operacji złamań kręgosłupa. Metodę tę opublikował w amerykańskim Neurosurgery i była to kolejna publikacja w tym prestiżowym piśmie. Ale i te powyższe słowa o Panu Profesorze Andrzeju Maciejczaku nie wyczerpują tematu, jak wybitnym jest człowiekiem, lekarzem i naukowcem. Pan Profesor jest członkiem najważniejszych towarzystw naukowych: Polskiego Towarzystwa Neurochirurgów, European Association of Neurosurgical Societes (Związek Europejskich Towarzystw Neurochirurgicznych), The Spine Society of Europe Eurospine (Europejskie Towarzystwo Kręgosłupowe, w którym członkostwo następuje tylko z rekomendacji innych członków, AO Spine International Association oraz Congress of American Neurological Surgeons (Amerykańskie Towarzystwo Neurochirurgów, również i tutaj członkostwo tylko z rekomendacji innych członków). Jest też uczestnikiem medycznych konferencji międzynarodowych, jak niedawno w Dubaju i szkoleń, również ich organizatorem, oraz czuwa nad różnymi przedsięwzięciami naukowymi.

Mimo tak wielkiej liczby osiągnięć na profesor Andrzej Maciejczak jest niezwykle skromnym człowiekiem. Za swój największy życiowy sukces uważa, że pomógł powrócić do zdrowia wielu ludziom, a należy zaznaczyć, że miał przypadki, które nie dawały żadnej nadziei. Dodaje również, że często wraz ze swoim zespołem udaje się „przeciągnąć człowieka z tamtej strony linii życia” lub przywrócić mu sprawność bądź pozbawić bólu. I właśnie to uważa za największy zawodowy sukces mówiąc równocześnie, że wtedy jego praca ma sens.

Prywatnie profesor Andrzej Maciejczak jest zapalonym pływakiem. Bez tej dyscypliny sportu nie wyobraża sobie życia. Pływa codziennie i odnosi w pływaniu sukcesy na regionalnych i ogólnopolskich zawodach pływackich. Interesuje się też malarstwem i tu najbardziej lubi: impresjonizm i surrealizm, a z renesansu obrazy niemieckiego malarza i grafika uważanego w swoim kraju za najwybitniejszego artystę swojej epoki Albrechta Durera malującego portrety oraz autoportrety. Lubi też czytać książki, zwłaszcza autorstwa ks. Michała Hellera – wybitnego teologa, profesora nauk filozoficznych, a zarazem fizyka kosmologa i pracownika Watykańskiego Obserwatorium Astronomicznego oraz znanego fizyka, matematyka i kosmologa Stevena Hawkinga. Pan Profesor lubi też muzykę, która sączy się w tle nawet w czasie operacji. Ma dużą kolekcję płyt CD oraz muzyki na dysku komputera.

Informacje zawarte w tekście: www.andrzejmaciejczak.com


Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami Internautów. Administrator portalu nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.
Jeżeli którykolwiek z komentarzy łamie regulamin - zawiadom nas o tym (elstertv@gmail.com).

Komentarze

  1. 20 sierpnia 2017 o 15:52
    Jacek :
    Pan Profesor - człowiek klasa!
    VA:F [1.9.20_1166]
    Ocena: +12 (w sumie : 12)
  2. 21 sierpnia 2017 o 16:26
    klucha :
    Bardzo dobry artykuł o specjaliscie swiatowej klasy. Oby wiecej takich ludzi - madrych, skromnych i oddanych swojej pracy. I... wiecej podobnych wywiadow z Panem Profesorem i ciekawymi ludzmi.
    VA:F [1.9.20_1166]
    Ocena: +7 (w sumie : 7)

Skomentuj (komentując akceptujesz regulamin)