Dzisiaj:
Wtorek, 30 kwietnia 2024 roku
Bartłomieja, Jakuba, Katarzyny, Mariana

Flaszka, notes i rock nad roll

9 lipca 2011 | Brak komentarzy

9 lipca 1946 roku urodził się Bon Scott – pierwszy wokalista zespołu AC/DC. Co by nie pisać o tym szalonym rockandrollowcu, był postacią ważną. Był facetem, który bardzo mocno pomógł kapeli w osiągnięciu rockowego panteonu, a dla wielu fanów pozostał legendą do dziś.

W latach 1976-1978 sporo słuchałem AC/DC, ba, chętnie udostępniałem moje szpulowe nagrania wszystkim, którzy tę kapelę chcieli poznać szerzej. Pamiętam, że moim ulubionym numerem był wówczas The Jack z płyty High Voltage, choć oczywiście kawałek Whole Lotta Rosie porywał mnie swoim wulkanicznym wykopem.

Kiedy w 1980 roku po śmierci Bona Scotta na pokładzie AC/DC znalazł się Brian Johnson, nie zrobiło to na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Właściwie byłem z tego zadowolony. Zapewne również dlatego, że gościa znałem jeszcze z radosnego rock and rolla, jakiego uprawiał w szkockiej kapeli Geordie. Poza tym o rok młodszy od Bona Brian miał prawie taki sam wokal, był prawie tak samo dynamiczny. Po latach, mimo sympatii dla – jak by nie było – bardziej podtatusiałego wówczas Briana, stwierdzam jednak, że prawie, również w tym przypadku, robiło różnicę.

Ponoć 18 lutego 1980 roku był w Londynie bardzo kiepskim dniem. Lało niesamowicie, a z czasem kałuże zaczęły zamarzać. Pogoda była zatem iście barowa. Tym samym Bon Scott wraz ze swoim kumplem Alistair’em Kinnear’em wybrali się do klubu Music Machine. Impreza była całkiem niezła, a w jej trakcie obaj goście ostro popijali. Po kilku godzinach alkoholowych zmagań imprezowicze postanowili jednak wrócić do domu Kinneare’a jego Renault 5. To akurat udało się. Potem było już gorzej. Bardzo mocno wstawiony Bon nie chciał opuścić pojazdu. Kolega ułożył go zatem na plecach, przykrył kocykiem i udał się na spoczynek do własnego mieszkania. Kiedy po piętnastu godzinach Alistair postanowił zobaczyć co dzieje się z Bonem, ten już nie żył. Mimo natychmiastowych działań lekarzy z King Collage Hospital nie udało się go reanimować. Miał 33 lata.

Ronald Belford-Scott dołączył do zespołu w styczniu 1974 roku podczas koncertów w Adelajdzie. Początkowo pracował dla zespołu jako kierowca, potem chciał w kapeli bębnić, co zresztą było związane z jego funkcją w poprzednich grupach The Valentines oraz Fraternity. Bracia Young zaproponowali mu jednak śpiewanie i tak zostało.

Wokalnie Bon nie był jakimś fenomenem. W gruncie rzeczy nie dysponował głosem ani szczególnie mocnym, ani też wyjątkowo efektownym. To co posiadał, na pewno nie było tym, czym Stwórca obdarzył Roberta Planta, Paula Rodgersa, czy Davida Coverdale’a. Nie mniej jednak, Scott posiadał głos o bardzo charakterystycznej barwie, w której – jak ktoś trafnie stwierdził – pobrzmiewała nuta perwersji. Śpiewał intuicyjnie, znakomicie wczuwał się w muzykę kolegów i swoim śpiewem nadawał tej muzyce dodatkowego waloru. W gruncie rzeczy jego interpretacja była naturalna, bezpretensjonalna i pozbawiona artystycznych zapędów. W początkowym okresie współpracy z AC/DC Scott sytuował się bliżej bluesa, potem, od albumu Let There Be Rock stał się bardziej heavymetalowy, a jego wokalizy znacznie częściej prowadzone były w wysokich rejestrach. Podczas koncertów głos Bona brzmiał jeszcze bardziej ekspresyjnie, niż w studio. Na scenie Scott był kimś w rodzaju mistrza ceremonii, przykuwał uwagę widzów, a niektóre z jego występów były wręcz elektryzujące.

Na koncertach śpiewał na mocnym alkoholowym doładowaniu (określenie rausz byłoby tu raczej zbyt delikatne). Oto jak wspomina występy Bona jego kolega, fotografik Robert Ellis: Niekiedy zataczał się na estradzie! Ale był bardzo dobry i nie przeszkadzało mu to. Tak naprawdę nie potrafił inaczej. Czy można go sobie było wyobrazić na estradzie zupełnie trzeźwego? To byłoby straszne! Po śmierci Bona, wielu jego kolegów zarzucało sobie, że nie potrafili mu pomóc w ograniczeniu jego skłonności. Jeden z technicznych pracowników grupy twierdził: Potrafił wypić trzy butelki dziennie – na śniadanie, na obiad i kolację.

Kiedy zamieszkał w Londynie stał się duszą towarzystwa, był obecny niemal na każdym muzycznym przyjęciu. Zawsze pojawiał się z butelką ginu lub whisky w ręce i oczywiście z dziewczyną u boku. Oprócz zamiłowania do imprez Scott lubił tworzyć. Jak utrzymują koledzy, miał notes pełen tekstów, który nosił zawsze ze sobą. Cały swój wolny czas spędzał na pisaniu. W tekstach o zabarwieniu mocno erotycznym potrafił wprowadzić humor, a niektóre z jego kawałków były po prostu zabawne. Z perspektywy czasu należy docenić to, że potrafił wprowadzić do poważnego i często napuszonego hard rocka i heavy metalu humor. Po latach, w jednym z wywiadów, gitarzysta zespołu Angus Young tak wspominał Bona: Był zabawnym, ogromnie zabawnym facetem. Miał wyjątkowe poczucie humoru. Zdarzało się, że powiedział coś i tarzałeś się ze śmiechu przez dwa dni. Przed wyjściem na scenę błagaliśmy go, by milczał, bo gdyby zaczął te swoje gadki, nie bylibyśmy w stanie grać.

Z AC/DC Bon Scott nagrał osiem albumów. Jego ostatnia płytą była Higway To Hell . Krążek ten – parafrazując tytuł – stał się dla zespołu autostradą ku światowej sławie, niestety już bez Bona.

Krzysztof Borowiec


 

 


Skomentuj (komentując akceptujesz regulamin)