Dzisiaj:
Środa, 11 grudnia 2024 roku
Damazy, Daniela, Julia, Stefan, Waldemar, Wojmir

Rory Gallagher

10 marca 2013 | Brak komentarzy

Gdyby żył obchodziłby 2 marca swoje 64 urodziny. Był Irlandczykiem i nazywał się Rory Gallagher. Dla wielu pozostał w pamięci jako jeden z najlepszych gitarzystów świata. Ktoś kiedyś nazwał go drugim Claptonem. Przesadził, bo Clapton, mimo swojego mistrzostwa, nie podrobiłby gry Gallaghera.

Miałem kilkanaście lat, kiedy po raz pierwszy usłyszałem w Polskim Radio jego nazwisko, brzmiało szlachetnie i zarazem rockowo, spodobało mi się. Jednakże nie tyle nazwisko muzyka zrobiło na mnie wrażenie, ile jego gra.

Tym pierwszym kawałkiem jaki już zawsze będzie mi przypominał Gallaghera był Laundromat – utwór, który otwierał jego debiutancką solową płytę. Ależ to był czad, istny bluesrockowy wulkan, który powalał swoją energią. Kiedy nagrałem ten kawałek na „szpulę” postanowiłem zdobyć wszystko, co gość wydał. Był to bodaj 1974 rok, a w prowincjonalnej Polsce była to sztuka nie lada.

Rory Gallagher urodził się 2 marca 1949 roku w Ballyshannon. Swoje pierwsze doświadczenia estradowe zdobywał grając w zespole The Fontana Showband, a następnie w The Impact Showband. Jako szesnastolatek założył własną grupę Taste. Grupa istniała pięć lat i zapisała się w historii bluesrocka jako znakomite, wręcz ekscytujące trio, które z zaściankowej anonimowości doszło do międzynarodowej sławy. Płyty zespołu są do dziś poszukiwane przez fanów dobrego, soczystego bluesa z rockowym pazurem, szkoda jednak, że nagrań filmowych z tamtego okresu działalności Gallaghera pozostało tak niewiele. Szkoda, bo kiedy patrzy się na występ formacji zarejestrowany podczas legendarnego festiwalu na wyspie Wight w 1970 roku (na płycie DVD przedstawiono zaledwie dwa kawałki), to chciałoby się tego zespołu naprawdę więcej.

Po wspomnianym debiucie z 1971 roku (krążek zatytułowany po prostu Rory Gallagher) przyszły kolejne albumy. Niewątpliwie te najcenniejsze to Blueprint (1973) i, oczywiście, znakomity, porywający Irish Tour ’74. Osobiście, mimo wszystko, dorzucam jeszcze Tattoo (1973) i, choć może w mniejszym stopniu, Against The Grain (1975). Nie zmienia to jednak tego, że smakować muzykę Gallaghera można sięgając po płyty pochodzące z każdego okresu jego twórczości. Nie bez znaczenia jest przy tym fakt, że już na początku lat siedemdziesiątych Gallagher był uznawany wśród czarnych bluesmanów za najlepszego białego gitarzystę. Muddy Waters i Albert King zaprosili go do udziału w nagraniach swoich płyt.

Sylwetkę Gallaghera bardzo interesująco prezentuje film Tony’ego Palmera – Irish Tour ‘ 74. Jest to, w dużym stopniu, rejestracja trasy koncertowej po Irlandii, przetykana fragmentami rozmów i wzbogacona poetyckimi impresjami oraz typowymi scenkami z życia. Gość miał wówczas 25 lat. W filmie jawi się jako bezpretensjonalny, równy facet, który oprócz iskry bożej ma w sobie jakiś niezwykły entuzjazm, wręcz żar, sprawiający, że jego muzyka na żywo brzmi jakby była natchniona. W 1974 roku Gallagher był wśród swoich rodaków uwielbianym artystą, film Palmera oddaje to znakomicie. Szalejące tłumy publiczności nadawały jego koncertom dodatkowej temperatury. W świecie też było o Gallagherze wówczas głośno, już od kilku lat w rankingach na najlepszego gitarzystę regularnie plasował się bardzo wysoko, lub po prostu zwyciężał.

Trzeba przyznać, że ten niezwykły Irlandczyk był prawdziwym artystą, człowiekiem szalenie pracowitym i bardzo konsekwentnym. Ktoś kiedyś, bodaj w latach siedemdziesiątych, zapytał go jaką muzykę będzie grał za dziesięć lat. Gallagher odpowiedział, że ciągle tę samą, tylko zdecydowanie lepiej. I rzeczywiście miał rację, swoją technikę gry szlifował do końca.

Potrafił zręcznie zachować podstawowe przesłanie bluesa, nie wynosząc go jednocześnie na piedestał. Śmiało korzystał z tradycji boogie i twórczo sięgał po stricte rockowe rozwiązania. Był przy tym bardzo nowoczesnym interpretatorem, a jego gra wzbudzała po prostu podziw. Potrafił grać fenomenalnie i to zarówno na swoim steranym Stratocasterze, jak na i mandolinie, a przy tym od czasu do czasu sięgał po harmonijkę ustną. Posiadł znakomite umiejętności posługiwania się techniką bottlneck i potrafił ją zawsze twórczo i atrakcyjnie wykorzystać.

Trzeba przyznać, że Gallagher nigdy nie zabiegał o względy tzw. showbiznesu, nie dbał też specjalnie o swój wizerunek sceniczny, organicznie nie znosił kiczu, a mimo to, a raczej dzięki temu potrafił sprzedać miliony swoich płyt, udowadniając, że autentyczna muzyka broni się sama. Od początku czerpał inspirację z muzyki Lonniego Donegana, Woody’ego Guthrie, Chucka Berry’ego i wspomnianych już czarnych bluesmanów. Szukał też inspiracji w innych gatunkach. W 2003 roku, dzięki staraniom brata Rory’ego wydana został płyta Wheels Within Wheels, która przedstawia Gallaghera jako muzyka grającego znakomicie tak odmienne klimaty o jego zasadniczego nurtu, jak choćby flamenco. W dokonaniach artysty obok rocka i bluesa zawsze poczesne miejsce zajmowała muzyka irlandzka, z którą wiązał też specjalne, swoje – jak się okazało – ostatnie plany. To co chcę zrobić, byłoby z jednej strony bluesem, a z drugiej półceltycką, ludową irlandzką muzyką eksperymentalną. Żal, że nie udało mu się tego zrealizować.

Krzysztof Borowiec


Skomentuj (komentując akceptujesz regulamin)