Dzisiaj:
Sobota, 27 kwietnia 2024 roku
Anastazego, Martyny, Piotra, Teofili, Zyty

Kino „Sokół” bardzo dobre na afrykańskie upały

10 sierpnia 2015 | Brak komentarzy

Kolejne upalne dni powyżej 30 stopni doskwierają nam wszystkim, szukamy miejsc, gdzie można by się ochłodzić. Grube mury dąbrowskiego „Sokoła” (naturalna klimatyzacja) plus bardzo ciekawa propozycja repertuarowa to interesujący i skuteczny sposób na upały!

Warto wybrać się do kina na kultowego „Małego Księcia” dla widzów w wieku 5-100 lat (wersje 2D i 3D), dorosłych i młodzież zachęcamy do obejrzenia „Idola” ze świetną rolą Ala Pacino.


Wysokobudżetowa ekranizacja jednej z najukochańszych książek wszech czasów autorstwa Antoine’a de Saint Exupéry’ego („Mały Książę”) zdobyła uwagę i uznanie krytyków. To piękny i czarujący film, mocny kandydat do tytułu animacji roku – mogliśmy przeczytać w pierwszych recenzjach.

„Światowa klasa” – pisał po premierze „Małego Księcia” Indiewire – „Jedna z najlepszych animacji tego roku. Oszałamiająco piękna, poruszająca i czarująca”. „Urokliwa i wzruszająca baśń filmowa” (Onet), która „wydaje się animacją spełnioną. Zrobioną delikatną wrażliwą ręką, mądrą, ambitną od strony realizacyjnej i angażującą merytoryczną zawartością. (…) „’Mały Książę’ idealnie oddaje nie tylko charakter książki, ale również tę aurę niesamowitości, która w zbiorowym przeświadczeniu unosi się nad dziełem Saint-Exupery’ego”. (Film.org.pl). „To cudnej urody produkcja, która z konfrontacji z oryginałem wychodzi obronną ręką” (Guardian). „Jest po prostu znakomita!” – podsumowuje The Hollywood Reporter.

Wyprodukowany za 80 milionów dolarów „Mały Książę”, to ekranizacja arcydzieła, które na całym świecie sprzedało się w nakładzie blisko 150 milionów egzemplarzy i zostało przetłumaczone na ponad 250 języków! Najnowszy film reżysera przeboju „Kung Fu Panda”, wspieranego przez światową ekstraklasę specjalistów od animacji (wśród nich m.in. współtwórcy „Shreka”, „Zaplątanych”, „Epoki Lodowcowej”, „Iniemamocnych” i „Wall-E”) – nowatorsko łączy najnowocześniejsze techniki animacji komputerowej z tradycyjną animacją poklatkową. Efektem tego jest niezwykła i ponadczasowa historia małej dziewczynki, jej tajemniczego sąsiada – Lotnika i Małego Księcia, którego oboje pokochali nad życie. Wygląd postaci z filmu – Małego Księcia, Lisa, Róży i Żmii, które po raz pierwszy ożyją w kinowej animacji, oparty jest na oryginalnych rysunkach samego Antoine’a de Saint Exupéry’ego.

Mała Dziewczynka zaprzyjaźnia się z ekscentrycznym staruszkiem z sąsiedztwa, który przedstawia się jako Lotnik. Nowy znajomy opowiada jej o niezwykłym świecie, gdzie wszystko jest możliwe. Świecie, do którego dawno temu zaprosił go przyjaciel – Mały Książę. Tak zaczyna się magiczna i pełna przygód podróż Dziewczynki do krainy jej własnej wyobraźni i do bajkowego uniwersum Małego Księcia.

„Wierzę, że ta książka ma cudowny wpływ na nasz świat. Opowiada o tym, co ponadczasowe i uniwersalne – o miłości i przyjaźni. Szansa realizacji „Małego Księcia” była rodzajem fantastycznej przygody rodem ze snów. To nie tylko projekt, który ekscytował mnie swoim potencjałem kreatywnym, ale też szansa na stworzenie filmu na skalę, o jakiej jeszcze nie słyszano, szczególnie w animacji. Zrobienie „Małego Księcia” to dla mnie magiczna rzecz” – Mark Osborne, reżyser (inne jego filmy: „Kung Fu Panda”, „Sponge Bob Kanciastoporty”).
Propozycja na upalne wieczory w tym tygodniu to „Idol”. Danny (Al Pacino) to gwiazdor muzyki z prywatnym samolotem, willą z basenem oraz młodszą od siebie o co najmniej ćwierć wieku atrakcyjną żoną. Reżyser pokazuje nam te tabliczki informacyjne niby mimochodem – żeby skuteczniej nakreślić portret bohatera, żeby uwiarygodnić świat przedstawiony filmu i tak dalej. Gwiazdy tego kalibru miewają przecież podobne komunikaty wypisane na drzwiach swoich przebieralni. Ale prześlizgując się okiem kamery po obu szyldach, Fogelman puszcza też oko do widza. W postać Collinsa wciela się przecież Al Pacino, prawdziwy „talent” X muzy i niewątpliwy „headliner” tego filmu. Produkcje w rodzaju „Idola” zazwyczaj powstają przecież właśnie dzięki udziałowi gwiazd, które z kolei decydują się na występ, żeby prężyć aktorskie muskuły i uprawomocniać swój gwiazdorski status. Pacino tonuje klasyczne „paczinowanie” jeszcze bardziej niż w „Manglehornie”. David Gordon Green w swoim filmie nieco przyhamował rutynowe szarże aktora, wyciszył go. Fogelman idzie jeszcze dalej i wręcz ociepla wizerunek aktora. Nagle okazuje się, że zgorzkniały i zmanierowany gwiazdor (co więcej: grający zgorzkniałego i zmanierowanego gwiazdora) może być po prostu sympatyczny. Nawet jeśli trajektoria losów Danny’ego Collinsa jest do bólu przewidywalna, to sposób, w jaki krzyż swojego bohatera niesie Pacino, już nie. Danny Collins był kiedyś dobrze zapowiadającym się, wrażliwym młodym człowiekiem. Wróżono mu, że zostanie nowym Dylanem, ale wybrał łatwą drogę schlebiania pospolitym gustom. Karierowiczostwo się opłaciło, ale gdzieś po drodze umarł artysta. Kiedy Collins dostaje zaginiony przed kilkudziesięciu laty list z pochwałą od samego Johna Lennona, przeżywa szok. Uświadamia sobie miałkość dotychczasowego żywota i postanawia naprawić, co zepsuł. A Pacino portretuje tę przemianę z zaskakującą lekkością. Zaskakującą, bo w swoich aktorskich decyzjach raczej stronił od komedii i luzu (wyjątek: „Frankie i Johnny”), preferując ciężki dramatyczny kaliber. W „Idolu” dowodzi, że może niesłusznie. Jego Danny Collins zbudowany jest ze zgranych Pacinowskich manieryzmów, ale podanych z klasą, świeżością i (zwłaszcza!) optymizmem. Nie znajdziemy za wiele takich atrakcji w sięgającej niemal 50 lat wstecz filmografii aktora. To właśnie dzięki Pacino tak dobrze ogląda się tę opowieść.

„Idola” zainspirowała prawdziwa historia człowieka, który dostał o kilkadziesiąt lat spóźniony list od Lennona – można więc powiedzieć, że scenariusz poniekąd napisało samo życie. Ale wciąż za dużo tu nazbyt literackich metafor (wnuczka o imieniu „Hope” jako „nadzieja” głównego bohatera), zagrywek, które bronią się na kartce, ale odegrane i sfilmowane nagle szeleszczą papierem, podręcznikiem scenariopisarstwa. Tak jest w scenie, gdy bohater zostaje przyłapany przez rodzinę z krechą przy nosie. Podobnym zgrzytem jest gest dziennikarza, który, rozmawiając z Collinsem o Lennonie, znienacka wyciąga z szuflady gazetę ze zdjęciem byłego Beatlesa. Takie akcenty wypadają Fogelmanowi nienaturalnie, ciężkawo, wyglądają na zbyt – no właśnie – wyreżyserowane. Broni się za to pomysł na oprawę muzyczną. Wykorzystane tu piosenki Johna Lennona nadają perypetiom podstarzałego gwiazdora melancholijny wydźwięk, ale nieraz służą też za ironiczny komentarz. Kiedy Lennon śpiewa o bohaterze klasy pracującej („Working Class Hero”), my widzimy upajającego się zbytkiem Collinsa, który wyposażył swoją willę nawet w windę, żeby nie kłopotać się chodzeniem po schodach. Trudno o większy rozdźwięk między ambicjami młodego wrażliwca a rzeczywistością starego szansonisty. Ale koniec końców Fogelman klepie nas po ramieniu, pociesza, że „lepiej późno niż później”, że „lepiej być może”, że los zawsze można jeszcze odwrócić. A Pacino sprawia, że jesteśmy skłonni mu nawet uwierzyć.

DDK

 


Skomentuj (komentując akceptujesz regulamin)