Dzisiaj:
Sobota, 27 kwietnia 2024 roku
Klaudiusza, Marceliny, Marii, Marzeny

Oni ocalili Londyn

3 kwietnia 2011 | 1 komentarz

W lipcową noc 1944 r. na polanie pod Tarnowem, otoczonej przez miejscowych chłopów z konspiracji, wylądował aliancki samolot. Kilka godzin później maszyna dotarła z powrotem na Zachód. Tak w ręce aliantów trafiła tajemnica niemieckiej „cudownej broni”: rakieta V-2, zdobyta przez AK i przerzucona na Zachód dzięki polskiemu Podziemiu. 19 września 2004 roku w Wał-Rudzie w gminie Radłów, w 60. rocznicę tamtych wydarzeń odsłonięta została tablica pamiątkowa, poświęcona Akcji III Most.

V-2 – (Vergeltungswaffe-2 – broń odwetowa nr 2) była to zbudowana przez zespół niemieckich konstruktorów pod kierunkiem Wernhera von Brauna pierwsza rakieta balistyczna. Pierwsze próby z rakietą przeprowadzono w roku 1942, ale dopiero w 1943 uruchomiono masową produkcję. Niemcy użyli rakiet V-2 do bombardowania w 1944 Londynu, Antwerpii i Brukseli. Prace nad udoskonalaniem tej broni trwały na poligonie Pustków-Blizna koło Dębicy. W 1944 roku żołnierzom AK udało się zebrać fragmenty rakiet, jakie wybuchły na następnym poligonie doświadczalnym w okolicy Sarnak.

III Most to operacja przewiezienia zdobytych cześci V-2 z Polski do Anglii. W tym celu w okupowanej Polsce musiał wylądować aliancki samolot. Na miejsce lądowania wybrano pola w Wał Rudzie koło Zabawy, wypróbowane podczas przeprowadzonej 29 maja 1944 roku operacji II Most. Lądowisko zostało przez AK nazwane „Motyl”. Teren był łatwy dla pilota lecącego nocą, wyraźnie widoczna była wstęga Wisły, łączącej się od wschodu z Dunajcem, a od zachodu ciemniał duży pas lasu rozpostarty od Wisły, aż do torów kolejowych trasy Kraków – Tarnów. Lądowanie samolotu Dakota lecącego z Włoch (Brindisi) miało nastąpić na początku lipca 1994 roku. Ostatecznie żołnierze AK czekali na miejscu ponad dwa tygodnie. W tym czasie akcja bardzo się skomplikowała, m.in. przez kilka dni padały ulewne deszcze, a w odległości zaledwie kilometra od łąk pojawił się odział niemiecki. Lądowanie nastąpiło ostatecznie w nocy z 24 na 25 lipca. Przerzucenie zdobytych fragmentów V-2 do Anglii miało bardzo dramatyczny przebieg. Zastępcą dowódcy akcji był Zdzisław Baszak (na zdjęciu), który opisał ją w książce „Akcja 3-ci most”: Oto jej fragmenty:

Przygotowania

Po przybyciu, w ciągu krótkiego czasu wszystko zostało zorganizowane: ubezpieczenie, łączność, kwatery, podwody – wszystko było gotowe. Zaczęli nadjeżdżać goście, nadeszła poczta. Stan gotowości do przyjęcia samolotu osiągnęliśmy bardzo szybko. Tak się zaczęły dni oczekiwania, dni trudne, kłopotliwe i niebezpieczne dla pomyślnego wykonania, bardzo ryzykownego zadania i niezwykłej akcji. Nastała pora opadów, parodniowy deszcz spowodował rozmiękczenie terenu. Rozmokłe łąki nie nadawały się teraz do lądowania, a czas działający wybitnie na naszą niekorzyść, przeciągał się. Wydawało się, że nie będzie końca denerwującego oczekiwania. Gońcy jeździli tam i z powrotem, radio podawało, że samolot nie startuje, bo „Włodek”, odpowiedzialny za przyjęcie samolotu wie dobrze, że lądować można, ale start nie wyjdzie absolutnie, z uwagi na rozmokły teren. Więc czekaliśmy dalej.

Wreszcie koniec deszczu, zaczyna świecić słońce, ale łąki wilgotne i miękkie, a nawet pokryte lekko wodą. Czekamy dalej. Czas płynie, nerwy coraz to bardziej ponoszą, dwadzieścia dni lipca za nami, w końcu jak długo jeszcze?
Byłem bezpośrednio odpowiedzialny za odbiór i załadunek ludzi i sprzętu. Mnie bezpośrednio podlegała tak sekcja dywersyjna z Przybysławic, jak i oddziały ubezpieczenia, a przede wszystkim odwód zgrupowania i absolutnie nic nie wiedziałem np. o zabezpieczonych przeprawach przez Wisłę. Wiedziałem dobrze, że możliwości przeprawy były minimalne. Ukryta łódź rybacka mogąca zabrać 2 osoby, to żadna przeprawa, a w dodatku w nerwowej atmosferze, ludzie nieobeznani z taką łódką – to pewna kąpiel w Wiśle. Alarmowanie oddziałów należało do mojego zastępcy ppor. Mieczysława Skrzeka. On ustalał czas akcji, hasło i odzew. Wszelkie ruchy oddziałów, dojazdy, dojścia, wykonywano w absolutnej ciszy z zachowaniem maksymalnej ostrożności. Palenie papierosów, latarek, rozmowy, były surowo zabronione. Obowiązywała absolutna cisza. Koniec akcji nastąpił 20 minut po odlocie samolotu.

W czasie trwania oczekiwania na przylot, a więc w okresie ponad 2. tygodni co absolutnie nie było przewidziane, wynikło szereg przeszkód i komplikacji, które poddały Kierownictwo trudnemu egzaminowi. (…)
Najpierw coś nawalało w Brindisi, później wystąpiły u nas w Polsce deszcze. Z upływem czasu napięcie nerwowe rosło, zaś największe niemiłe niespodzianki oczekiwały nas w ostatnich dniach. Około 20. lipca, tuż koło osady Budźbowa, a więc przy mojej II-giej kwaterze, w pobliżu planowanego lądowiska, roztrzaskał się samolot węgierski, uszkodzony nad linią pobliskiego frontu. Załoga samolotu zginęła, znaczna część samolotu została całkowicie zniszczona. Nie było co zbierać. Na szczęście Niemcy się tym specjalnie nie przejęli, i na krótko nastał względny spokój. Tuż po tym, jeszcze nie zdążyliśmy odetchnąć, gdy na „nasze lądowisko” przyleciały „Storchy” (niemieckie samoloty). Rozpoczęło się ich lądowanie i starty. Zaskoczenie dla nas było całkowite. Zacząłem myśleć, co z nimi zrobić, wypłoszyć, zniszczyć?

Gdy już prawie ustalono, że ich odsuniemy przymusowo na bok w noc lądowania albo zniszczymy wieczorem 24. lipca – odleciały.

Trudna noc

Wreszcie 25 lipca radiooperator „Gapa” odbiera sygnał z Brindisi, że po południu samolot do nas wystartuje. Ta wiadomość stawia wszystkich na nogi. – ALARM – Nareszcie załatwimy sprawę i odejdziemy na chwilowy odpoczynek, bo byliśmy zmęczeni i mieliśmy wszystkiego tego dość. Tymczasem po południu łącznik z miejscowości Wał-Ruda wpada na naszą kwaterę z wiadomością, ze do wsi przybył jakiś oddział lotników niemieckich z reflektorem i armatkami. Dramatyczna kotłowanina w głowie, zamęt i całkowite zaskoczenie dowództwa. Co teraz? Jak wykonać zadanie? Co robić??? Powstał pomysł zmiany terenu – pola lądowania, ale w końcu i to odpadło. Czas szybko płynął, wreszcie po otrzymaniu meldunku że Niemcy zmęczeni chodzą po terenie szkoły i nie zdradzają objawów pogotowia, nie interesują się specjalnie niczym, nie zajmują stanowisk przeciwlotniczych, postanowiliśmy nie zmieniać planu, a jedynie przygotować się na odparcie ewentualnego ataku. Noc była dość pogodna i cicha, dobrze ciemno. Długo pozostał w pamięci nastrój nerwowy, podniecenie, niepewność co przyniosą najbliższe godziny. Wszędzie wokół cisza, z dala słychać rechot żab, szczekania psów, wszędzie ciemno. Obowiązuje przecież zaciemnianie.

Wiozę Arciszewskiego (premier RP) i Rettingera, droga słabo widoczna, obawiam się, czy trafię na most na rzece Kisielinie. Bryczka kołysze się na wybojach, aby się tylko nie wywalić. Nie słychać terkotu kół, gdyż droga miękka, polna, często zjeżdżam na łąkę, słychać tylko głośny oddech koni, rwących do przodu. Z trudem trafiam w pobliże miejsca lądowania, kierowany jestem wskazówkami obok siedzącego członka sekcji dywersyjnej. Ostatni niewielki odcinek drogi przebywamy pieszo. Po niewielu minutach nadchodzą meldunki, że ludzie osłony są na stanowiskach, bezpośrednie ubezpieczenie zbieram razem, „Goście” (odlatujący) skupieni obok czekają, czuć napięcie, wszyscy zdenerwowani czekają, przyleci czy też nie przyleci. Napięcie rośnie z minuty na minutę. Najlepiej i najpewniej czujemy się razem, stara grupa dywersyjna, sprawdzamy po raz któryś broń, poprawiamy ciążącą amunicję, to poprawia samopoczucie. Gdy inni się denerwują, to mnie uspokaja.

Ktoś musi spokojnie myśleć. Wreszcie, około północy, słychać z daleka, na dużej wysokości, zupełnie inny, nie znany nam warkot nadlatującego samolotu. To chyba oczekiwany gość, ciągnie dokładnie z oczekiwanego kierunku. Do akcji wchodzi za chwilę „Włodek”, odpowiedzialny za przyjęcie samolotu, znający umówione sygnały, kierujący obsługą lądowiska, światłami pozycyjnymi wyznaczającymi ramy lądowiska i kierunek lądowania. Prawie na to nie zwracam uwagi, wpatrzony i „wsłuchany” w nadlatującą maszynę. Do tej pory było idealnie cicho i spokojnie, po chwili wszystko radykalnie się zmienia. Światła na ziemi, zapalają się umówione sygnały – światła pozycyjne – samolotu, następnie on sam zniża gwałtownie swój lot, piekielnie ryczy i zapala wyjątkowo silne reflektory, oświetlające ziemię, miejsce lądowania. Od prawie 3-ch lat, zajmując się stale działaniami dywersyjno-sabotażowymi, żyjąc w nocy, śpiąc w dzień, jestem przez chwilę zaszokowany tym co się dzieje. O mało nie krzyczę: „Zgaś te zdradliwe – przeklęte światła, ucisz maszynę”. Ale to trwa moment. Pilot orientuje się, że jest za wysoko, gasi światła, podrywa maszynę i odlatuje, zataczając potężny, parokilometrowy łuk. Za chwilę znów to samo, na łące widok jak w dzień. Śmiesznie wyglądają oświetlone sylwetki uciekających spod maszyny ludzi. Wreszcie siada na ziemi, roluje po łące, zawraca pod wiatr, gasi światła i silniki. Na moment nastaje znów ta upragniona cisza i ciemność. Ale to tylko na małą chwilę. Otwierają się drzwi, szybko wysiadają przybyli, w drzwiach pojawia się młody człowiek i… po polsku podaje kolejność załadunku: Kurier, poczta i dopiero teraz kolejno „Goście”. Na moment to mnie zastanowiło, ale nie było czasu na rozmyślania.

Wyładunek i załadunek trwał chyba około 3-5 minut, bo nam się strasznie spieszyło. Chcieliśmy tak długo oczekiwanych „Gości” jak najszybciej się pozbyć. Zaniepokojony spoglądałem na południe, gdzie w odległości około 1,5 kilometra stacjonowało około 100 Niemców, dobrze uzbrojonych z reflektorem i działkami.

Wszystko gotowe, trzask zamykanych drzwi i sygnał do odlotu. Zaskakują silniki, potworny ryk, światła, silniki zwiększają maksymalnie obroty, potworny ciąg powietrza z tyłu za samolotem, tył maszyny zaczyna się podnosić i po chwili raptownie gasną światła, milkną silniki. Kompletne zaskoczenie wszystkich. Nastała dla mnie okropna niezrozumiała cisza.,p> Co się stało? Otwierają się drzwi i polski pilot pan Kazimierz Szrajer, (dużo później poznałem to nazwisko), oznajmia głośno, ku zaskoczeniu wszystkich, że zablokowany hamulec i nie polecą. To zaskoczyło nas wszystkich, bardzo. Zdajemy sobie sprawę z nadchodzącego niebezpieczeństwa. Może nie wszyscy o tym myśleli, ale ci, co byli odpowiedzialni za przesyłkę, którzy mieli zająć się ludźmi, wiedzieli doskonale co ich czeka. Przybyłych zabrał por. Paweł Chwała i musiał ich szybko odwieść przez las, Zaborów do Brzeska do pociągu. To była stosunkowo łatwa sprawa. Ale co zrobić z tymi, którzy zostają, z pocztą, na którą nie zwracaliśmy specjalnej uwagi, a przede wszystkim co z samolotem? Wątpliwości rozwiał pilot, oświadczając beztrosko: SPALIĆ. Przy maszynie miałem sekcję 10 ludzi dobrze uzbrojonych, kilometr przy lesie stał „Jawor” z dobrze uzbrojonym plutonem 36 ludzi, mogłem jeszcze liczyć na 30-50 ludzi możliwie uzbrojonych. Amunicji nie za dużo. Rachunek błyskawiczny, nie damy rady. Trzeba ratować samolot bo zginiemy wszyscy. Ponawiamy próby 2-3 razy, pasażerowie wsiadają i wysiadają, wreszcie zapada decyzja: nie ma ratunku trzeba spalić.

Wchodzę do środka i pytam pilota Szrajera, gdzie CKM-y i działka? Chodźmy je wymontować. Ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu oświadczył, że nic takiego nie ma, on jedynie ma przy sobie rewolwer 7 i niepełny magazynek. Słabo mi się zrobiło, patrzę półprzytomnie na coś w rodzaju beczki – bardzo duża – pytam co to? Benzyna odpowiada spokojnie. Nie wiem ile tego było, ale chyba najmniej 1000 litrów. To mnie wytrzeźwiło momentalnie, to był moment decydujący. Wiedziałem jedno, muszą odlecieć, nie możemy samolotu spalić.

Chyba do dziś mieszkańcy okolicznych wsi, nie zdają sobie sprawy co im groziło. Potworna eksplozja, nalot Niemców – Gestapo – pacyfikacja, spalone domy, wielu zabitych. Ta okolica już wcześniej źle się zapisała w biurach Gestapo, były wsypy, uciekało około 100 osób z gminy Wietrzychowice, były trupy w Jadownikach.

Ruszyliśmy do przeklętych kół. Ziemię, darń – kopaliśmy rękami, podobno miał ktoś saperkę. Gdy przestrzeń prawie 1 metra była stopniowo wykopana i ubita, przypomniałem sobie o deskach – gnojnicach – na oczekujących wozach. Natychmiast przyniesiono jedną. Podbita pod koła gnojnica sterczała dość wysoko, grożąc zderzeniem ze śmigłem. Moment, złamaliśmy ją na pół, podbijając drugą połowę pod drugie koło. Ponownie załadowano pocztę, ludzi i wszystko co już zostało przedtem wyrzucone z samolotu, gotowego do spalenia, trwało to wszystko teraz sekundy. Do pośpiechu nie trzeba było ludzi namawiać. Załoga samolotu zachowywała się raczej biernie, nie zdawali sobie sprawy z ich położenia i przede wszystkim sytuacji miejscowej ludności. Miały ich bronić „Konwencje Genewskie”, o ludności nie myśleli, a pan Szrajer z radością patrzył w przyszłość, myśląc o ciekawych przygodach partyzanckich w Polsce.

Jeszcze jeden start, ryk, światła i koła zaczynają się obracać, toczyć po złamanych, podłożonych gnojnicach. Samolot ruszył i już nie utknął, z wolna ku naszej szalonej radości nabierał rozpędu, w końcu oderwał się od ziemi i wreszcie wzbił się w powietrze, odleciał. To była chyba jedna z najszczęśliwszych chwil w moim życiu. Najważniejsze jest jedno, samolot odleciał, dostarczył do Anglii to o czym załoga „Motyla” nie miała pojęcia, ocaliła wielu ludzi w dalekiej Anglii i… nikt przez to tu u nas w czasie „III Mostu” nie zginął, nie uległ pacyfikacji. Właśnie na to przede wszystkim zwracaliśmy uwagę, to było naszym wówczas bojowym zadaniem i ogromnym zarazem dramatem, gdyby akcja się nie powiodła lub udała się tylko połowicznie. Po paru godzinach dowiadujemy się, że samolot wylądował w słonecznej Italii. Nic więcej nie trzeba było nam wtedy wiedzieć.

Nie pamiętam kiedy wreszcie dowiedzieliśmy się co zawierała przesyłka, że „Oni ocalili Londyn”. W Polsce dużo się mówiło w pewnym okresie czasu na ten temat, w Anglii prawie chyba nic, zgodnie z ich zwyczajem. Historia akcji V-2 podzieliła los ENIGMY.

(W tekście wykorzystano materiały, pochodzące z portalu www.tarnow.pl , gdzie można także znaleźć dźwiękową wersję opowieści Zdzisława Baszaka.)


 


Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami Internautów. Administrator portalu nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.
Jeżeli którykolwiek z komentarzy łamie regulamin - zawiadom nas o tym (elstertv@gmail.com).

Komentarze

  1. 9 maja 2011 o 01:27
    jach :
    Pan Pułkownik w opisach zapomniał dodać to że bryczką z Gośćmi powożą w tej akcji bracia Kusiorowie z Przybysławic-doskonale znali teren {kuzyni W.Kabata ps.Brzechwa] .
    VA:F [1.9.20_1166]
    Ocena: 0 (w sumie : 0)

Skomentuj (komentując akceptujesz regulamin)